Polowaliśmy na bażanty

Wywiad

Rozmowa z Jarosławem Sokołowskim, ps. „Masa”, byłym członkiem gangu pruszkowskiego, świadkiem koronnym.

Jak wyglądało pana dzieciństwo?
– Wychowałem się w dzielnicy cudów, czyli na ulicy Komorowskiej. Wtedy to nie Żbików wiódł prym wśród patoli pruszkowskich. Ojciec był alkoholikiem, matka pracowała w Porcelicie i nie zarabiała grubych pieniędzy, a lubiła się ubrać i poszukać sobie faceta. Ja odchodziłem na drugi plan. W gruncie rzeczy wychowała mnie babcia ze swoją siostrą, które jako jedyne nie poskąpiły mi dobroci. Tego akurat nie ma w moich książkach, bo aż tak głębokiej genezy nie robiliśmy.

A jak było w szkole?
– Nie było takich pedagogów jak w tej chwili, oni niczego się nie bali. Podchodzili do mnie i mówili: „znowu się nie przygotowałeś, bo co wódka i ogórki kiszone były na stole?”. A na przerwach jedyna zabawa moich rówieśników to „wszyscy na Sokołowskiego”. I to mnie troszkę wyszkoliło, to był taki pierwszy poligon do walki.

Chyba trudno było sobie dać radę z kilkoma osobami naraz?
– Dlatego dostawałem wpierdol, ale do czasu. Potem oni dostawali. Często też wyłapywałem ich pojedynczo. Z całą klasą nie dawałem sobie rady, ale zawsze się broniłem i myślę, że nie byłem ani zwycięski ani przegrany.

Mijały kolejne lata…
– Później zainteresowały mnie sporty walki. Zawsze chciałem umieć bić się tak, żeby budzić strach. Więc zacząłem trenować zapasy, potem karate, boks… Na treningi jeździłem ze swoim kumplem, Dawczakiem, który później był dobrym zapaśnikiem, z tego co pamiętam to nawet chyba o kadrę się otarł. Ogólnie 99 proc. tych dzieci w szkole to były wtedy dla mnie zwykłe „rury”.  

A jak zaczęła się pańska przygoda z przestępczym półświatkiem?
– Trzeba zacząć od tego, że przed Barabasem byli tacy jak Grzyb czy Śledź, bandyci z krwi i kości. Jako dzieciak stałem z nimi w bramie. Jak już miałem 5-6 lat to oni nauczyli mnie np. przeklinać. Byłem takim dzieckiem-maskotką. Pamiętam jak kazali mi się kłaść na ulicy. Mieli ubaw, bo wszyscy kierowcy musieli się zatrzymywać i stać. No nie było wtedy takiego kozaka na Komorowskiej żeby wysiadł i coś powiedział do nich… Więc stali tak nawet godzinę.

Co było później?
– Na Polnej był taki plac, gdzie teraz są bloki. Co jakiś czas przyjeżdżał tam taki park rozrywki gdzie była karuzela,strzelnica i taki czołg do pchania. Tam właśnie poznałem wszystkie „gwiazdy”. Takich jak Kaczor, Pawlik, Słoń, Ali, no starszych, poważnych i silnych chłopaków – widać było po nich krzepę. Jeździli dobrymi samochodami, wiadomo banda Barabasa. Ktoś z nich miał wtedy dużego fiata. No to wtedy, kurde… jak rządowy korpus! No i tak człowiek starałsię podpatrywać.

Kiedy zaczęła się poważna znajomość z bandą Barabasa?
– Zauważyli mnie jak stałem z Szarakiem na bramce w Pałacyku. To był mój rówieśnik, kot na punkcie bicia, poważny zawodnik. A tam przychodzili różni, m.in. Ali, Sorek, Dzikus, no… same sławy. Pamiętam jak do nas się przyczepili, że co to, małolaty będą na bramce tutaj w naszym mieście stać? My tu wam zatańczymy! Ale Szarak powiedział „nie zatańczycie” i tak też było. Nie ugięliśmy się, a oni za chwilę zaprosili nas do stołu. Napiliśmy się wódki i to było takie prawdziwe poznanie z tymi chłopakami. A już później, jak stanąłem na bramce Pod Sosnami z Pawlikiem i Góralem, to był mój szczyt marzeń!

A jak wyglądały kontakty z milicją w latach 70-tych i 80-tych?
– Kiedyś, za młodych lat, to za białe buty można było pójść siedzieć. Dzielnicowy przychodził do nas na ławkę i mówił: „a co to gang białych bucików?” I na dołek na 48. A jak byliśmy hardzi to na więcej. Ja nieraz cztery dni tak siedziałem. Dopiero jak wszedłem do pierwszej ligi to automatycznie miałem spokój z milicją. Oni ogólnie to dużo chlali. Albo drinowali u Gibajowej na Murowańcach, w Popularnej, Arkonie, czy też w Uroczej albo naprzeciwko niej w pijalni piwa. A przecież przebywali tam też przestępcy.

Mieli wspólne interesy?
– Wtedy jeszcze nie. Ale brali pieniądze, a ten kto je miał bez problemu mógł przekupić milicjanta. Natomiast po 1989 r., jak powstała policja, to oni nie mieli żadnej władzy. Musieli bardzo uważać żeby nas nie wkurwić.

Dawny Pruszków nie wypada najlepiej…
– Bo był bardzo kryminogennym miejscem. Kiedyś było jeszcze takie rozporządzenie wewnętrzne prokuratury, że każdy mieszkaniec tego miasta, który dopuścił się przestępstwa z urzędu otrzymywał 2 lata więcej do wyroku. Nieważne czy to było 208, czyli kradzież, czy coś innego. To znaczy, że ten problem z tym Pruszkowem był.

Jak się zaczęła przyjaźń z Kiełbasą?
– Skończył odsiadkę w domu poprawczym i wrócił do Pruszkowa. Zaczął jeździć po mieście, kombinować i przesiadywał na Kopernika. To tam na ławce się poznaliśmy. Potem zaczęliśmy razem kraść.

Czyli „zarabiać” pieniądze…
– No tak. Pamiętam nasz pierwszy skok. Okradliśmy wtedy zakłady Mery. Tam był magazyn różnego ustrojstwa elektronicznego. A takie rzeczy można było łatwo sprzedać na wolumenie lub stadionie. Weszliśmy na halę na wysokość drugiego piętra, uwiązaliśmy linkę samochodową, po której mogliśmy
zejść na dół do magazynu. Nakradliśmy cały wór układów scalonych po pięć, dziesięć czy piętnaście złotych.

Było was stać na wszystko? Już wtedy żyliście jak „paniska”?
– Nie wiem czy tak można to nazwać. Na pewno mieliśmy więcej od innych, normalnych ludzi. Przykładowo: aby zjeść coś lepszego sami polowaliśmy. Kradliśmy z upraw warzywa, a żeby mieć mięso lataliśmy po polach w Pęcicach ze sztucerem i polowaliśmy na bażanty. Zdarzało się, że ktoś krówkę zostawił na polu, no to już była nasza. Flis miał żuka, ładowaliśmy ją i w garażu porcjowaliśmy. Pamiętam blok naprzeciwko komendy policji, wchodziliśmy na jego strych, niski, bo z 1,5 m wysokości miał, i łapaliśmy gołębie na rosół.

Łatwo wam przychodziło łamanie prawa.
– W czasach PRL-u wszyscy walczyli z systemem. Nikt nie miał wyrzutów sumienia, żeby coś ukraść czy złamać prawo. Każdy Polak wydawał 2-3 razy więcej niż zarabiał. Wszyscy jeździli z jakąś kontrabandą, np. do Węgier, Rumunii czy NRD. Jak był przymus pracy to musiałem robić jako hydraulik, to była okazja do wynoszenia różnych narzędzi. Więc trochę grosza wpadało.

Długo tak kombinowaliście?
– Później byliśmy mądrzejsi. Raz wpadliśmy na szalony pomysł. Po co tutaj latać z siatkami i okradać gospodarzy? Przecież można opierdolić urząd! Wyrwaliśmy drzwi i rozpruliśmy kasę pancerną na drugim piętrze urzędu. Wtedy stróż siedział na parterze. Tak hałasowaliśmy tam… No, nie wiem jak on nas nie usłyszał, to było dziwne dla mnie. Taki byłem wtedy przerażony, ale połów mieliśmy konkretny: kartki na paliwo, mięso itd. Kupowaliśmy za to co chcieliśmy, płaciliśmy jak dewizami.

Czy już latach 80-tych korumpowaliście urzędników, np. z Pruszkowa?
– To nie było tak, że od razu zaczęliśmy korumpować. To nastąpiło w latach 90-tych. Natomiast PRL to były ostatnie czasy kiedy Polak dla Polaka był bratem. Dziś ludzie zazdroszczą sobie, są zawistni. Jeśli ktoś osiągnie sukces to jest zły. Trzeba było żyć w tamtych czasach żeby to zrozumieć. Wtedy panowały układy kolesiowskie. Nie było problemów z załatwieniem czegokolwiek z urzędnikami, bo odwdzięczało się czymś innym. To było normalne.

Kiedy powstała mafia pruszkowska i jej struktury?
– To rozmowa na kilka godzin. W dużym uproszczeniu to ja z Kiełbachą rozsławiliśmy Pruszków. Starzy siedzieli w pudle, a gdy wyszli to na gotowe. Struktury jako takie pojawiły się w latach 90-tych.

Rozmawiał:
SEWERYN DĘBIŃSKI

O latach 90-tych w następnej części wywiadu, która ukaże się już za tydzień na łamach Gazety WPR oraz portalu WPR24.pl.

Byłeś świadkiem wypadku? Stoisz w gigantycznym korku? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie? Poinformuj o tym innych mieszkańców Pruszkowa, Grodziska i okolic. Przesyłaj zdjęcia i informacje do redakcji WPR24.pl na adres e-mail: kontakt@wpr24.pl lub SMS i MMS pod nr tel. 600 924 925.