W Pruszkowie było super!

Wywiad

Rozmowa z Łukaszem Zagrobelnym, jedną z gwiazd Lipcowego koncertu do północy w Pruszkowie.

Mieszkańcy Pruszkowa energicznie i żywiołowo reagowali podczas pańskiego występu. To chyba najlepszy dowód, że jest pan artystą najwyższej klasy.
– Ojejku, to strasznie miłe słowa, ale jestem daleki od określeń, czy jestem klasy najwyższej, najniższej bądź średniej. Wychodząc na scenę daję z siebie wszystko, bo wiem, że muzyka i scena to mój zawód, pasja, a zarazem czuję się fair wobec publiczności, która przyszła na mój koncert. Jeżeli jest to tak entuzjastycznie przyjmowane jak w Pruszkowie, sprawia mi to ogromną przyjemność. Absolutnie czuję się spełniony.

Jak się panu współpracowało z pruszkowską publicznością?
– Na początku byłem trochę onieśmielony tym, że wszyscy ludzie siedzą. Mam żywiołowy repertuar i na moich koncertach publiczność stoi i bawi się. Wywiązuje się między nami taka fajna więź. W Pruszkowie trochę bałem się. Widząc krzesełka myślałem, że będzie grzecznie, ale po pierwszej piosence ludzie poczuli energię ze sceny i przyłączyli się do zabawy. Było naprawdę super!

5-latek śpiewa „Pszczółkę Maję”. Tak się zaczęła pańska przygoda z muzyką.
– Tak wyglądały moje początki. Już nie pamiętam, czy była to grupa średniaków czy starszaków w przedszkolu. Jak skończyłem śpiewać „Pszczółkę Maję” to ludzie klaskali, żywiołowo reagowali. Do dziś zastanawiam się, czy na piosenkę, czy na moje śmieszne rajtuzy z frędzlami przy stopach.
Śpiewałem „Pszczółkę Maję”, bo ś.p. Zbigniew Wodecki to mój wielki idol z dzieciństwa. Strasznie podobały mi się włosy pana Zbigniewa i oczywiście jego niesamowity głos.

Czy to Elżbieta Zapendowska odkryła pana talent? Dużo jej pan zawdzięcza?
– Nie. Kiedyś rozmawiałem z Elą na ten temat. Jeździłem do niej na warsztaty wokalne, ale tak naprawdę w mojej działalności muzycznej w niczym mi nie pomogła. Niczego mi nie załatwiła, chyba nigdzie nie poleciła. Nie chciałem nawet tego. Wszystko wywalczyłem sobie własnymi drogami i zaciętością. Ela była pierwszym recenzentem moich piosenek i dała mi wiele uwag, jednak w stricte zawodowym świecie mi chyba nie pomogła. Bardzo dobrze, że tak się stało, bo dzięki temu nasza znajomość i przyjaźń trwa do tej pory. Nikt nie ma do nikogo żadnych pretensji. To jest, była i mam nadzieję, że nadal będzie czysta relacja.

W 1999 roku debiutował pan w Opolu. Czy ta opolska scena ma w sobie coś z magii?
– Absolutnie ma. Od 1999 roku występowałem w Opolu osiem razy. Muszę powiedzieć, że jest to magiczne miejsce, ale nie wiem, na czym polega ta magia. Wychodząc na scenę czuje się powiew legendy tego miejsca, tremę w związku z tym, że tu występowali Czesław Niemen, Maryla Rodowicz i inni znakomici wokaliści. Poza tym opolska publiczność, która jest absolutnie niepowtarzalna. Oprócz oczywiście publiczności pruszkowskiej.

Brał pan udział w programie „Idol”. To był krok w stronę rozpoznawalności?
– „Idol” to był epizod, który mi nie pomógł ani nie zaszkodził. Nie pokazałem w tym programie nic interesującego. Być może za mało umiałem albo moja charyzma była gdzieś schowana, a może byłem onieśmielony tym programem i kamerami. Bardziej mi pomógł, to był absolutny kop w mojej karierze, „Taniec z gwiazdami”. Ta przygoda zbiegła się z premierą mojej płyty i piosenką „Nie kłam, że kochasz mnie”. Wtedy ten program miał ogromną oglądalność, a ja znalazłem się wśród uczestników siódmej edycji.

Nie ukrywa pan, że w pewnym momencie odbiła panu sodówka.
– Grałem jedną z głównych ról w musicalu w Teatrze Roma. Wydawało mi się, że skoro po spektaklu mam zawsze owacje na stojąco, dziewczyny dają mi czekoladki i prezenty, to pójście do „Idola” będzie swoistą kontynuacją tego, co dzieje się w teatrze. Srogo się przeliczyłem. Bo tak wcale tam to nie wyglądało.

„Nieprawda”, „Życie na czekanie” – pierwsze miejsca na listach przebojów. Czy miał pan poczucie dobrze wykonanej roboty?
– Nigdy nie traktowałem piosenek i nagrywania płyt jako roboty. Gdybym zaczął tak podchodzić do swojego zawodu, to byłaby właściwa pora, żeby zastanowić się nad zmianą. Nie można traktować grania koncertów, bycia artystą jako roboty. Oczywiście, to jest zawód, ale gdy wkrada się rutyna, coś jest nie tak. Dla mnie to niesamowita przygoda, która cały czas trwa. Kiedy słucha się swoich piosenek w radio, a podczas koncertów śpiewa je publiczność czuje się ogromną satysfakcję. Uważam, że mój występ w Pruszkowie był bardzo udany i dzięki temu mam zagwarantowany dobry humor na cały następny dzień.

Życie artysty jest usłane różami. Ile w tym prawdy?
– To dość ciężki zawód, który wymaga wielu poświęceń. Nie chce mi się opowiadać, ile ominęło mnie uroczystości rodzinnych, do których przywiązuję ogromną wagę. Nie mogłem uczestniczyć w wielu wydarzeniach, bo miałem koncert. Czasami wydarza się również wiele rzeczy niespodziewanych. Publiczności nie będzie interesowało, że artysta nie wystąpi, bo pojechał na 60. urodziny ojca. To jest jedna z ciemniejszych stron tego zawodu. Poza tym śpiewanie na scenie, jeśli robi się z szacunkiem do publiczności, wymaga dbania o siebie. Głos to nie jest instrument, który zawsze będzie brzmiał podobnie. Z biegiem lat trzeba o niego coraz bardziej dbać. A poza tym to jest najlepszy zawód na świecie!    

Rozmawiał: Jakub Małkiński

Byłeś na koncercie i imprezie. Zrobiłeś fajne zdjęcie na pikniku. Nagrałeś ciekawy film na wystawie? Przesyłaj zdjęcia i informacje do redakcji WPR24.pl na adres e-mail: kontakt@wpr24.pl lub SMS i MMS pod nr tel. 600 924 925.

Grill gazowy